8/28/12

ALL THAT GLITTERS

 (Weronika Załazińska / ph. Maks Scholl / wearing second-hand shirt, Stylestalker skirt via Sonextyear, vintage bag)

If you are one of the avid readers of my blog (please tell me there are some, only even to boost my ego) you know one zillion meaningless facts from my life, all my obsessions, my fears (that means everything), my obsessions and my fears at the same time (white). Everything. So you probably also know that I'm not really into shiny stuff, sequined boots, bags, shiny jewellery etc. They scare me. Of course, from time to time I decide to fight with my fears. And of course I never blow the fight. I once bought a beautiful dark blue sequined tunic, which was hand made in Syria. This wonderful tunic has been hanging in my wardrobe for two years, waiting for the 'special occasion' which is probably too special to happen. I also had shiny red shoes some time ago, they were nice. So nice that I decided to sell them.

Znacie mnie już prawie doskonale, jesteście więc świadomi moich obsesji, lęków (a jest ich nieskończona ilość), obsesji i lęków równocześnie (kolor biały). Zapewne wiecie więc także, że "świeci się" u mnie na blogu bardzo rzadko, bo ogólnie rzecz biorąc świecidła ( a szczególnie te duże ubraniowe) zajmują niebezpieczne terytorium, a ja się w takie miejsca raczej nie zapuszczam. Jak zwykle oczywiście, od czasu do czasu, próbuję oswoić daną rzecz sprawiającą mi kłopoty. I jak zwykle oczywiście kończy się to klęską. Tak było na przykład z piękną, cekinową, ręcznie robioną tuniką z Syrii, którą dorwałam w amoku w którymś z miejscowych komisów. Tunika ta wisi w szafie od dwóch lat, czekając na "specjalną okazję", która jest chyba aż za specjalna, żeby się pojawić. Podobna historia dotyczyła także świecących czerwonych butów jazzówek, które przeżyły ze mną kilka tygodni, bo potem zdecydowałam jednak, że posłużą lepiej komu innemu.




But I never give up easily (unless I'm doing sit-ups). I had to defeat my own inner-demons (oh, it's getting really serious here) and face...the shiny things. I have to admit the last few years, at least in Poland, didn't allow shiny-lovers to spread their wings. It was so weird to wear sequines during the day, like wow, totally inappropriate. People associated shiny things with clubs and carnival only. Or with fortunetellers. Or with the ladies, whose proffession I wouldn't like to write here (or maybe it was only me who thought like this?). But anyways. Sudenly, the shiny stuff is everywhere. It's very (prepare yourself for the ugliest word ever)...trendy. Ugh, I honestly hate this word so much. It's in fashion, let's say it this way. They're very in fashion. So you've got shiny shoes (it seems you can't find normal shoes in YouKnowWhichOneHugeShopWithTheStartingLetterZ), blouses, dresses, bags. Well, maybe it's good? Don't you think it was quite absurd to accept big cleavages, super-short skirts and at the same time not accepting a simple sequined...thing? I've heard changes are good. And let's stick to that.


 Ja jednak łatwo się nie poddaję (chyba, że robię brzuszki). Trzeba było pokonać wewnętrzne opory i stawić czoło...świecącemu. Bo trzeba przyznać, że ostatnie lata dla miłośników ornamentów i tkanin błyszczących, nie były zbyt łaskawe, przynajmniej na naszym rodzimym podwórku. Cekiny przywodziły na myśl przechodniom tylko i wyłącznie klubowe klimaty i noszenie ich w środku dnia nie spotykało się z aprobatą. Świecące buty wzbudzały zaskoczenie, ale i uśmiech, a obwieszanie się błyskotkami kojarzyło się raczej z wróżkami, divami lub paniami, z którymi utożsamiać bym się nie chciała. I tak jak to było z gołym brzuchem (o którym pisałam tutaj), świecidła wszelkiej maści przestały już być tematem drwin. One są nawet...(uwaga, najbrzydsze słowo świata) trendy. Uh, na prawdę nie cierpię tego słowa. One są, w takim razie, modne. I to bardzo. Nagle wszystko się świeci - buty (zdawałoby się, że w SamiWieceJakiejWielkiejSieciówce nie uświadczy się zwykłego buta), bluzki, sukienki, torebki. Wszystko. Ale może to i nawet dobrze? Czy normalne było pogodzenie się z wielkimi dekoltami, super-krótkimi (mega-super-krótkimi) spódniczkami, podczas gdy osobę ubraną w prostą cekinową spódnicę chciano odesłać z powrotem na karnawał? Zmiany przecież (a przynajmniej tak się mówi) są potrzebne.


 So it's easier to shine. With this thought in my mind, armed with my gold sequined skirt, I decided to face the summer sunlight. If you mix golden colour with sequined and sunlight, you don't even shine like a star, you've got this enormous cloud of brightness and glitter around you. Anyways I made it. I did survived and I'm happy to say I even worked sequines out.

A więc świecić jest ostatnio łatwiej.  Z taką myślą, uzbrojona w złotą cekinową spódnicę, zdecydowałam się zmierzyć z promieniami słońca. Połączenie koloru złotego, cekinów i promieni słonecznych już nawet nie równa się świeceniu w stylu miliona monet, jest to raczej oślepiający blask. W każdym razie, błyszcząca we wszystkie strony świata, przeżyłam ten dzień i z wielką radością oznajmiam, że oprócz kolory białego, udało mi się również ujarzmić i cekiny.

271 komentarze:

«Oldest   ‹Older     Newer›   Newest»
«Oldest ‹Older     Newer› Newest»

If you can't see your comment or my answers click 'Load more' :) / Jeśli nie widzicie wszystkich komentarzy albo moich odpowiedzi, kliknijcie w 'Load more' :)

8/24/12

LIKE A BOY


(Weronika Załazińska / ph. Maks Scholl / wearing Reserved blazer and trousers, second-hand shirt, Morawski bow, Clarks shoes via eButy.pl)

It's funny to leave my skirts and dresses locked in the wardrobe and become a boy for a day. And it's even funnier to find out that simple black blazer and trousers give me so much more confidence and feeling of feminity than a dress does. Is it the game of the contraries playing the main role here? The less feminine I look, the more feminine I feel? Well, I'm not sure. I don't really feel world-rocking when I'm wearing five size bigger than me sweater. Anyways, as much as I love men wearing tuxedo (hello Mr Holden and Don Draper), I have to tell you I even adore more women wearing it. And I guess here comes one and only moment in my life when I'm saying 'yes' to unisex in fashion. But only with red lipstick on.

Dobrze jest raz na jakiś czas zamknąć moje sukienki i spódnice w szafie i na jeden dzień stać się chłopcem. A jeszcze lepiej jest odkryć (moich wspaniałych odkryć ciąg dalszy) , że proste czarne spodnie i marynarka potrafią dodać tyle pewności siebie i poczucia kobiecości, jak rzadko która sukienka. Na czym polega więc fenomen garnituru; czy to wszystko działa zasadzie kontrastów? Im więcej pozbędę się kobiecości, tym bardziej kobieco będę się czuła? (sic). Nie byłabym tego taka pewna. Nie jestem w stanie przecież powiedzieć, że o pięć razy za duże swetrzysko przeistacza mnie w wulkan energii i tak zwaną "Power Woman". W każdym razie, jakkolwiek kocham mężczyzn w garniturach (witam Williama Holdena i 'Dona Drapera'), to jednak jeszcze bardziej uwielbiam w nich  właśnie kobiety. I tutaj chyba następuje ten moment, w który raz w życiu przyznaję, że w tym wypadku unisex ubraniowy toleruję i popieram. Ale tylko w towarzystwie czerwonej szminki.









265 komentarze:

«Oldest   ‹Older     Newer›   Newest»
«Oldest ‹Older     Newer› Newest»

If you can't see your comment or my answers click 'Load more' :) / Jeśli nie widzicie wszystkich komentarzy albo moich odpowiedzi, kliknijcie w 'Load more' :)

8/20/12

Kindergarten stories


(Weronika Załazińska / ph. Maks Scholl / wearing second-hand blouse, second-hand dress, Zara bag, Promod shoes)


I made it. My baggage didn't excess the weight on the airport. It was one of the most (ok, I'm exaggerating a little) stressful experiences ever. So there I was, a couple of hours before my flight in my Roman appartment, sitting and trying to come up with some ideas how to magically squeez my stuff and pass the airport security. I decided to leave all the lotions and potions I almost used up and put my laptop, magazines and books in my hand luggage. I had never realized what a pro  I had been when it comes to packing until I saw my baggage weight on the airport scale. It was two kilos lighter. I have literally magic hands. The only thing that weighted a little bit more was my bag on my shoulder (that took my laptop, magazines, books, purse, documents, beauty bag, all the other electronics, notebook, pencils and one million things more) and it almost teared my arm off my shoulder, but you know what they say - what doesn't kill you makes you stronger.

Udało mi się. Nie przekroczyłam limitu wagowego mojej walizki. A pakowanie Rzym-Kraków było jeszcze bardziej stresujące w porównaniu do tego, które opisałam tu na blogu. Siedziałam więc w mieszkaniu oddając się najbardziej fascynującemu zajęciu w moim wydaniu, czyli patrzeniu się w ścianę i starałam się wymyślić jak upchnąć wszystkie moje rzeczy do jednej walizki i pomyślnie przejść przez kontrolę na lotnisku. Zdecydowałam się zostawić wszystkie mikstury kosmetyczne, które prawie zużyłam podczas mojego pobytu i zapakować laptopa, gazety i książki do torby podręcznej (po prostu torebki).  Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakim mistrzem pakowania przyszło mi się urodzić. A uświadomiła mi to waga na lotnisku, pokazując ciężar walizki. Dwa kilo mniej. Mam doprawdy magiczne dłonie. Te dwa kilo nie mogły się jednak, ot tak, ulotnić. Przeszły one do mojej torebki na ramię, która mieściła laptopa, gazety, książki, portfel, dokumenty, kosmetyczkę, całą inną elektronikę, notes, przybory do pisania i milion innych bardzo potrzebnych rzeczy. Urwała mi prawię ramię, ale jak to mówią - co cię nie zabije (czasami jest się bardzo blisko), to cię wzmocni.


In Krakow the first thing I saw was...the sun. Duh, not again. After spending three weeks in the +Milion Degrees Land  I was hoping to see some clouds, storm, rain, whatever but the sun? Seriously? When it comes to my outfit here, as always I have nothing to say about it. I realized I write here about everything, literally everything but I just have no idea how I could comment on my clothes. What can I say? I wasn't even inspired by anything while choosing these clothes. I just liked them. Oh, I'm a bad bad fashion blogger.

W Krakowie powitało mnie...słońce. Nie, znowu. Po trzy-tygodniowym pobycie w krainie "+Milion Stopni Celsjusza", liczyłam po cichu na chmury, burzę albo chociaż deszcz. Ale słońce? Co do dzisiejszego stroju, jak zwykle mam niewiele do powiedzenia. Zdałam sobie sprawę, że piszę tu dosłownie o wszystkim, ale kiedy przychodzi do skomentowania moich "ubraniowych wyborów" nagle milknę. Bo co mogłabym tu powiedzieć? Nawet nie mogę nic nagryzmolić o inspiracjach, bo nic konkretnego mnie tu nie zainspirowało. Te ubrania po prostu mi się spodobały. Oj, kiepska ze mnie blogerka.

215 komentarze:

«Oldest   ‹Older     Newer›   Newest»
«Oldest ‹Older     Newer› Newest»

If you can't see your comment or my answers click 'Load more' :) / Jeśli nie widzicie wszystkich komentarzy albo moich odpowiedzi, kliknijcie w 'Load more' :)

8/16/12

Summer beauty routine

Today we're having a very girly conversation (as we always do here anyways) since the topic is - beauty. No matter what the others say, I guess beauty is something totally different to fashion - still, it's about some kind of illusion (sometimes bigger, sometimes smaller) but while fashion can have different goals; it may serve to look weird, eccentric, sexy, uncomfortable;  beauty most of the time is there to make a person feel and look better. Beauty connects people more, if you know what I mean. You see a girl standing in front of the mirror in the public bathroom (oh I chose just the perfect interior to write about beauty) and just your simple question and compliment about the lipstick she's wearing can transform into a conversation or a long-term friendship. As weird as it sounds beauty is some kind of uniting, it's available for everyone, it makes girls smile, talk long hours, share their secrets. 

Dzisiaj chyba nic, co mogłoby zaciekawić chłopców (chociaż w sumie to rzadko kiedy w ogóle może ich tu coś zaciekawić) (chociaż z drugiej strony, kto wie - może akurat zafascynuje ich dzisiejszy wywód), a mianowicie porozmawiamy o urodzie. Modę i urodę łączy dużo, ale jeszcze więcej dzieli. W obu oczywiści porusza się kwestie iluzji (czasami dużo więcej, czasami mniej) i zwodzenia zmysłów, ale co najbardziej różni te dwie dziedziny, to ich cele. Moda może sprawić, że będziemy wyglądać dziwacznie, ekscentrycznie, seksownie (pfe! Nienawidzę tego słowa), nieładnie; tymczasem makijaż i wszystkie te często śmieszne zabiegi pielęgnacyjne zazwyczaj służą jednemu: wyglądaniu i czuciu się po prostu lepiej. Być może zabrzmi to dosyć dziwacznie, ale dbanie o siebie łączy ludzi (ach, dzisiaj post stoi pod znakiem Wielkiego Patosu). Widzę dziewczynę stojącą przed lustrem w publicznej toalecie (jakże piękne wnętrza wybrałam do pisania o pięknie) i  jedno moje pytanie czy komplement dotyczący jej szminki wystarczy, aby nawiązała się z tego długa rozmowa, a nawet wieloletnia przyjaźń. Tak już skonstruowane są kobiety (a przynajmniej takie dziwaki jak ja). Wszystkie te kremy, szminki, tusze, balsamy to nie torebki Hermesa dostępne tylko dla nielicznych. I właśnie w tkwi cały urok bohaterki dzisiejszego tematu.



I have to tell you one thing - I'm an extremely lucky bastard when it comes to beauty products. I love them but I really do rarely buy them - most of the time they "just come to me" as in the form of the gift for Christmas or a gift from my friend whose mum works for a cosmetic brand (lucky, lucky bastard). And since I'm a really 'slow-consumer' (it takes me some years to use up some of the beauty products) I rarely have to repurchase some stuff with my own money. 

Zanim jednak przejdę do meritum (przed nami długa droga), muszę wyznać jedną rzecz. Jestem piekelnym farciarzem przy zakupach wszystkich tych elikisirów, bo....praktycznie rzadko kiedy je kupuję. Z reguły dostaję je na Gwiazdkę albo od przyjaciółek, albo od mamy przyjaciółki, która pracuje dla firmy kosmetycznej (to już nie farciara, to podwójna farciara), a ponieważ strasznie powolny ze mnie konsument (z reguły zużycie jednego słoiczka lub butelki zajmuje mi około roku), tylko raz na jakiś czas jestem zmuszona dokonać zakupu z własnej kieszeni.



My relationship with makeup was very uncomfortable, until now I guess since I always used to cover my face, not to enchance it. I guess it was the fault of the devil Acne that maybe wasn't so tragic but still it took all my self-confidence away, just like with the magic wand, like 'Bam! I'm the bad acne and I'm going to ruin your life for the next three years'. I mean, Acne wasn't talking to me and didn't have a magic stick and wasn't really that big BUT - it was really hard to live with it. I guess only people who used or have skin problems can understand such confessions - it probably sounds like a story of an emotionally unstable girl to the others (magic wand?seriously?). But anyways, I finally cured it and started a new episode in my life ("I'm the queen of the world, I'm not scared to leave my house" episode). Since than I feel more comfortable in my own skin and makeup it's not an obligation, it's not an 'armour' you put on yourself - it's just fun and it's just feels good to finally enjoy it.

Związek ja + makijaż był burzliwy, zły, wstrętny i niespokojny - aż do teraz. Być może działo się tak, bo makijażem pokrywałam twarz mniej więcej tak, jak mój dziadek pokrywa ścianę farbą - 'wałek i do przodu, aż niczego nie będzie widać'. Na pewno swój udział miał w tym wszystkim diabelski Trądzik, który nie był może aż tak tragiczny, ale i tak udało mu się z powodzeniem odebrać moje resztki pewności siebie. A zrobił to on iście obcesowo, bez zapowiedzi, jak za pomocą magicznej różdżki, tak jakby nagle wyznał mi 'Jestem zły i zamierzam zrujnować Ci życie na następne trzy lata". Gwoli wyjaśnienia, trądzik nie miał czarodziejskiego kija, ja z nim konwersacji nie prowadziłam ani też nie był to stan krytyczny, ALE i tak ciężko było z nim żyć. Być może to mój wymysł, ale wydaje mi się, że ten, kto nigdy nie zaznał niespodzianek na twarzy (wstrętny szczęściarz), nigdy nie zrozumie biadolenia innych osób - dla takiej persony to wszystko zapewne brzmi jak wyznania osoby niestabilnej emocjonalnie (magiczna różdżka? Zaczynam bać się sama siebie). W każdym razie, udało mi się to Zło wyleczyć i rozpocząć nowy rozdział w moim życiu (rozdział pod tytułem "Jestem królową świata, w końcu nie boję się wyjść z domu"). Od tamtej pory makijaż w końcu przestał być przykrym obowiązkiem, zbroją, którą nakładam każdego dnia - jest po prostu przyjemnością i zabawą. 



Slowly heading to my main point (I can't tell at this point how many 'stories of my life' I'm about to tell you more) - since it's summer, I decided to write about my summer beauty routine (what a surprise) - things that I use, I really like and that work for me.  Like I said before, I don't really buy all of them and I'm hell scared that one day I'll just run out of them all. So if you hear in the TV news something about a psycho girl that robbed the bank wearing her tulle second-hand skirt, that would be probably me willing to get money to repurchase all my beauty cabinet.

Powoli dochodzę do sedna sprawy (w sumie nie jestem w stanie określić, iloma jeszcze złotymi historyjkami z mojego życia będę Was raczyć) - z okazji tego, że mamy lato, zdecydowałam się napisać, o wszystkich produktach, których używam właśnie w ciągu tej pory roku (cóż za niesłychana niespodzianka). Tak jak już wcześniej zdążyłam wspomnieć, nie kupuję wszystkich tych rzeczy i drżę na myśl, że pewnego dnia, nagle wszystkie się skończą. Wszystkie jednocześnie. Jeśli więc kiedyś usłyszycie w Wiadomościach informację o psychicznej dziewczynie rabującej bank, ubranej w tiulową spódnicę z ciucholandu, to wiedźcie, że najprawdopodobniej będę to ja, opętana szałem i domagająca się pieniędzy na ponowny zakup wszystkich kosmetyków. 



In the morning the routine is pretty simple. I wake up, I say a couple of the typical sentences that I always say, like: "I'm gonna kill this stupid alarm clock" or "I'm gonna throw this stupid alarm clock out of the window" or "I hate this stupid alarm clock" and then, feeling totally happy and as fresh as a daisy, I'm ready to go to the bathroom. I wash my face with Nuxe Miceallar Foam Cleanser with Rose Petals (oh yes, these short names) and then spray it with Avene thermal water. Next I put powder on (Clinique Almost Powder) - it contains SPF +15 so it's pretty much enough for me. For the eyes I use two products: Essence Long-Lasting brown eyepencil 02 and Maybelline waterproof mascara Volum'Express Turbo Boost. I remember, one year ago, I used to do a cat-eye with the eye-liner everyday. Every single day. Black eyeliner. Cat-eye. It was just crazy. And then, one day, I stopped. I suddenly realized it was way too harsh for me so I switched to a very thin brown eyepencil. When it comes to mascara I can't really recommend anything since everything works pretty in the same way for me. I usually buy something from Maybelline and here, in Rome, I'm using a waterproof version - the last thing you want it to have a panda bear around your eye.

Poranek rozpoczynam bardzo pozytywnie, otwieram oczy i wypowiadam kilka typowo porannych zdań "Zabiję ten głupi budzik" lub "Zaraz wyrzucę ten głupi budzik przez okno" albo ewentualnie "Nienawidzę tego głupiego budzika". Następnie, czująca się bardzo rześko i w wyśmienitym humorze, udaję się w końcu do łazienki. I tu zaczyna się niezmienny rytuał (w końcu dotrwaliśmy do najważniejszej części postu) : przemywam twarz płynem micelarnym w piance Nuxe Micellar Foam Cleanser with Rose Petals (dłuższych nazw chyba nie da się wymyślić), następnie spryskuję ją wodą termalną Avene. I chociaż mój tata puka się w czoło i mówi, że straciłam głowę, żeby wodę kupować w aptece, to ja uparcie twierdzę, że nie jest to zwykła woda, a poprawa skóry jest zauważalna. Potem robię ruch "krzyżowy" nakładając szybko puder Clinique (Clinique Almost Powder) - zawiera on filtr +15, więc nie używam specjalnego kremu przeciwsłonecznego. Do makijażu oczu potrzebuję dwóch rzeczy - brązowej kredki Essence Long-Lasting 02 i wodoodpornego tuszu Maybelline Volum'Express Turbo Boost. Pamiętam, że jeszcze rok temu, miałam w zwyczaju robienie wielkiej kreski czarnym eyelinerem na pół oka. Codziennie. Czarnym eyelinerem. Na pół oka. I nagle, od tak, pewnego dnia po prostu przestałam. Zdałam sobie sprawę, że nie tędy droga (sic!) i chyba tak mocnego akcentu na twarzy nie potrzebuję. Jeśli chodzi o maskarę, to nie jestem w stanie niczego polecić, bo każdy tusz działa dla mnie tak samo. Z reguły kupuję te z firmy Maybelline, a do Rzymu zakupiłam specjalnie wersję wodoodporną, bo co jak co, ale efekt pandy chyba nie jest pożądany.




So here it goes - powder, eyepencil, mascara and something on my cheeks. I'm really obsessed about having something 'on my cheeks' - I usually wear a Bourjois bronzer (colour 52). And that's pretty it when it comes to makeup. Oh, there's another thing, totally 'summery' -  a dry oil. No, no the one from my kitchen. Nuxe Huile Prodigieuse tt's the most veristile thing in the whole world - you put it on your body, on your hair, on your cheekbones, on your month, in the corners of your eyes and you shiiiiineeeee, shiiineee like a star. I mean you seriously shine, because it contains shimmer but it's not the 'bad shimmer', it's the nice one. 

A więc ma się to tak : puder, kredka, tusz i coś na policzki. O tak, jestem opętana na tym punkcie - w lecie zawsze używam bronzera Bourjois w kolorze 52. I to na tyle, jeśli chodzi o makijaż. A tak, zapomniałam, jest jeszcze jeden, typowo wakacyjny produkt - suchy olej. Nie ten z kuchni. Suchy olejek Nuxe Huile Prodigieuse, który jest chyba najbardziej uniwersalnym kosmetykiem, z jakim miałam okazję się spotkać - kładzie się go na ciało, włosy, kości policzkowe, pod łukiem brwiowym, na usta, w kącikach oczu i lśniiii się jak 'miliony monet' albo jakaś gwiazda. Lśni się dosłownie, bo olejek zawiera świecące drobinki, ale są to jedne z tych "dobrych" drobinek, ładnie wyglądających na skórze.



Having said that I'm skipping to 'body part'. That's going to be so lame. I'm definietely not the person who buys all these creams, soaps and other moistures. I just use whaterver there is in the bathroom. I don't have my favourite moisturizer aswell. Like I said, I really love the Nuxe dry oil but I also use and like a calming body cream by Polish brand Ziaja (it's called Ziaja Sopot Sun and it's really cheap). When it comes to hair I'm as lame as with the body. Whatever I find, it'll be good. Right now I'm using L'Oreal Elseve Total Repair 5 shampoo. Sometimes I'd put the conditioner from the same line. So guys, if you have any haircare products for brown hair, that you like, please write in the comment. I would really apprecciate it. I don't want to be lame forever. 
My nails were free from the nail polish for almost all summer - I just kept them bare or put a very good conditioner Eveline 8 in 1 Total Action (ahaahah I love those creative names), it makes them stonger and a little bit lighter. Somedays ago, when I was having a tiramisu in the local restaurant in Trastevere, a very polished lady sat next to me. You know the feeling when you're sitting next to a very polished lady? You're angry you can't be like her, you're amazed by her elegance and struck by her perfection. All in one. So there she was, a very polished lady with a perfect-Italian-tan with her perfectly bordeaux nail polish on her nails. Ohhh, these nails - the colour was pure perfection. So just guess what I did? Of course, the next day I ran to the nearest shop and I desperately started to look for the same colour. I found it - the nail polish is called Ever, it costs 2 Euros, its brush is really crap but the colour (Bordaux 23) is amazing. It's not really going make me a perfect lady but at least I'll have nails like her.

Podzieliwszy się z Wami moją tajemną wiedzą na temat makijażu, szybko (dobry żart) przechodzę do "całego ciała". To będzie dosyć żałosna część, bo zdecydowanie nie jestem jedną z tych osób, które kupują miliony mydełek, gąbeczek, balsamów i żeli. Używam tego, co aktualnie znajduję się na półce w łazience. Nie mam też ulubionego kremu nawilżającego - tak, jak już wspomniałam, suchy olejek Nuxe spisuje się świetnie, ale jeszcze lepszy jest żel łagodzący po opalaniu marki Ziaja (seria Sopot Sun), który stosuję jak zwykły balsam. Jeśli chodzi o włosy, sprawy mają się jeszcze żałośniej, bo tu już doprawdy moje lenistwo osiąga sam szczyt. Myję je szamponem, który znajduje się w łazience (teraz jest to L'Oreal Elseve Total Repair 5), rozczesuję i idę spać. Czasami nałożę też odżywkę z tej samej serii, ale w moim wypadku to istny dzień szaleństwa. Jeśli więc znacie jakieś godne polecenia odżywki/maski/cotamjeszczejest dla brązowych włosów, proszę podzielcie się ze mną tymi informacjami w komentarzu, bo naprawdę, nie chcę do końca życia tkwić w tej żałosnej krainie.
Moje paznokcie miały się dobrze praktycznie przez całe lato - były sobie czyściutkie, bez grama lakieru albo ze świetną odżywką Eveline 8 w 1 Total Action (ahhahah jak ja kocham te kreatywne nazwy!), która sprawiała, że były jeszcze mocniejsze i trochę jaśniejsze (wiem, że to brzmi, jak tekst z kiepskiej reklamy, ale daję słowo, że takie po niej były! I są!). Kilka dni temu, kiedy jadłam (obżerałam się) tiramisu w lokalnej restauracji na Trastevere, usiadła koło mnie bardzo zadbana pani. Znacie to uczucie, kiedy siada koło Was bardzo zadbana pani? Jesteście źli, że nie możecie być tacy jak ona, jesteście zauroczeni jej elegancją i onieśmieleni jej perfekcyjnością. Wszystko jednocześnie. Tak więc ta bardzo zadbana pani usiadła koło mnie przy stoliku, miała perfekcyjną (a jakże by mogła mieć inną) włoską opaleniznę i piękne paznokcie pomalowane na jeszcze piękniejszy bordowy kolor. Ach, ten kolor - to była perfekcja w najczystszej postaci. A więc zgadnijcie, co wtedy zrobiłam. Oczywiście, następnego dnia pobiegłam z obłędem w oczach do najbliższego sklepu i desperacko szukałam lakieru do paznokci w podobnym odcieniu. Dla chcącego nic trudnego, znalazłam lakier firmy Ever, kosztuje chyba 2 Euro, ma straszny, wprost tragiczny pędzelek i taki sam kolor, jaki miała 'Bardzo Zadbana Pani"! (Bordaux 23). Być może lakier nie zrobi ze mnie perfeckyjnej damy, ale przynajmniej będę miała tak samo perfekcyjne paznokcie.



If you're still here that means you're probably the same beauty freak as I am. Great! So now I'm really looking forward to reading your beauty must-haves! Share!!! (Aaaa I totally love this 'girly' posts!)

Jeśli przebrnęliście przez ten post i jakimś cudem nadal łączycie tu literki, to 1) serdecznie gratuluję, 2) liczę, że podzielicie się ze mną swoimi ulubionymi miksturami!!!

291 komentarze:

«Oldest   ‹Older     Newer›   Newest»
«Oldest ‹Older     Newer› Newest»

If you can't see your comment or my answers click 'Load more' :) / Jeśli nie widzicie wszystkich komentarzy albo moich odpowiedzi, kliknijcie w 'Load more' :)

8/12/12

Have you noticed? / Rome


(Weronika Załazińska / ph. Paulina Kralka / wearing second-hand shirt, second-hand skirt, second-hand belt)

It's my last week here, in Rome, I don't really wanna go home, because I know, I just absolutely know it, I won't be ale to swallow Polish ice-creams and pizza; it's like with the first bite of Roman gelato and pezzo di margarita I stepped into the whole new universe. And from there...there's no way back. I'm literally trapped and my taste buds are going to protest once I come to Krakow. But hola, I'm not here to rave about my tounge - we've got so many other important things to cover (suuure). 

To już mój ostatni tydzień w Rzymie. Naprawdę nie chcę wracać do domu, bo wiem, absolutnie wiem, że nie będę w stanie przełknąć polskich lodów i pizzy - z pierwszą gałką rzymskiego bacio &lampone i z pierwszym kawałkiem margarity wkroczyłam do innego wszechświata. A z tego wszechświata nie ma już powrotu. Jestem uwięziona, a moje kubki smakowe zapewne przyszykują protest z okazji powrotu. Ale, ale  - nie chcę dziś paplać o moim języku (bo to ani pożyteczne, ani estetyczne), tylko pragnę poruszyć o niebo ważniejsze zagadnienia (tak...)


CRAZY ROME - that's what we're talking about today. Anything that I've noticed, any strange/characteristic behaviours that piss me off/ make me very happy ; I mean anything that concerns Rome is some way. Ready?

SZALONY RZYM - o nim dzisiaj mowa, a dokładniej o wszystkich dziwnych/charakterystycznych zwyczajach, zachowaniach, które działają mi na nerwy/bardzo mnie radują. 


NO SECOND-HAND SHOPS It's tragic, tragic, tragic. There are no second-hand stores in Rome. Well of course, there are some places that claim to be a second-hand store, but when you notice the first price for a totally normal casual dress ( at least 40-50 Euro) you start to wonder whether the Romans and the Polish people understand "second-hand" in the same way. I love Rome, I really do. But I'm a freak, you know it, and I just adore buying ten clothes for about 4 euros in my hometown. Agrh, as much I adore the Eternal City, I wouldn't be able to live my life here. No second-hand stores? Seriously?

ZERO CIUCHOLADÓW To istna tragedia - w Rzymie nie ma ciucholandów. Oczywiście - są tu sklepy, które chytrze podają się za szmateksy, wyglądają tak z zewnątrz i wyglądają tak wewnątrz. Szmateksowo nie wygląda tam jedynie metka, która z dumą oznajmia "50 Euro" za byle jaką dzianinową sukienkę. Tu tylko na marginesie wspomnę, aby nigdy nie wierzyć przewodnikom, bo A) zamiast targu staroci zaprowadzą Was na miejsce składowania cekinowych pasków, mini-radyjek, otwieraczy do butelek i niezidentyfikowanych substancji, które przylepiają się do podłogi. B) Wmówią Wam, że via Governo Vecchio to istny raj dla poszukiwaczy ubrań z drugiej ręki, po czym będziecie przebierać wieszaki ciuchów vintage kolekcji Valentino, zastanawiając się przy okazji, co ludzie piszący przewodnik rozumieli pod hasłem "ciucholand". Być może Włosi i Polacy pojmują to słowo na różne sposoby. Chociaż kocham Rzym, to nie mogłabym tu mieszkać. No chyba, że moje zarobki przekroczyłyby poziom przyzwoitości. Ach...serio?Zero ciucholandów?


ASKING THE WAY  First of all, if you think you can handle Rome without a map, rethink it please, because otherwise you're going to end up in the middle of nowhere ( some of the streets just don't happen to own a name) surrounded by street vendors/creepy old men/nice young men that are not interested in you/ or......that's the worst, get ready, people who are willing to help you. Don't get me wrong, some of the people I met here were very, very nice and I fortunetely succeed in following their directions. BUT...sometimes it wasn't that easy. Rome is complicated, just like I said before. When you hear the word "pass" for the 15th time in one sentence and then "turn left" x20, "turn right" x50 and "pass gelatteria x" it makes you....confused. So stick to your map - at least for the first three days.

KTO PYTA, TEN BŁĄDZI Jeśli człowiek uważa, że poradzi sobie w Rzymie bez mapy (ja tak oczywiście odważnie myślałam),  to niech on to sobie jeszcze raz przemyśli. W innym razie, skończy gdzieś w niezdidentyfikowanym położeniu (niektóre ulice po prostu nie noszą nazw) otoczony ulicznymi sprzedawcami/ podejrzanymi starszymi panami/ miło wyglądającymi chłopcami, którzy nie są nim zainteresowani/ albo....co gorsza - ludźmi, którzy chcą mu wskazać drogę. Nie zrozumcie mnie źle  - spotkałam w ten sposób wielu przemiłych osobników, którym udało się wytłumaczyć wyjście z czarnej dziury, a ja na dodatek je potem znalazłam. Jednak...nie zawsze tak było. Rzym jest skomplikowany, pełen dziwnych uliczek, zaułków, pagórków, schodków i kto wie, czego jeszcze. Jeśli więc słyszy się słowo "przejdź koło" po raz piętnasty w jednym zdaniu, "skręć w lewo" po raz dwudziesty, "skręć w prawo" po raz pięćdziesiąty i "przejdź koło lodziarni x" zaczyna się wątpić w swoje plany odkrywania miasta w zawrotnym tempie. Zalecam więc trzymanie się mapy - przynajmniej przez pierwsze trzy dni.



TITTLE-TATLLE  That's what all boys (and unfortunetely not only boys) do. And they do it everywhere. The most dangerous places are gelatteria, restaurant and park. You just want to get a gelato, for Christ sake, but you are not going to get it. It's not how they do it Rome. You won't get it until you tell your lifestory to a ice-cream vendor, you share your name, ethnicity, what you had for breakfast, how do you like Rome, your marriage plans etc. And the worst part of it - everybody's interested in talking with you, but OF COURSE, not the most wonderful guy you've ever seen that's just sitting opposite to you. This.Is.Life.

GADKA-SZMATKA Uprawiają ją wszyscy chłopcy (niestety też dużo starsi chłopcy). I robią to absolutnie wszędzie. Strefami wysokiego ryzyka są lodziarnie, restaruacje i parki. Chcę, jak człowiek, kupić sobie loda. Ale go nie dostanę. Nie, nie - nie tak robi się to w Rzymie. Nie dostanę loda, dopóki nie opowiem sprzedawcy historii mojego życia, nie wyjawię swojego imienia, narodowości, zawartości mojego śniadania, ulubionych miejsc w Rzymie i ślubnych planów. Mam nadzieję tylko, że działa tu coś takiego jak karma, bo kiedy grzecznie prowadzę uprzejmą rozmowę z panem lodziarzem, piękny chłopak przy stoliku na przeciwko mnie nie zamierza wypowiedzieć ani jednego słowa. Życie.


BUSES In Krakow, if I wanted to get somewhere, I would check my tram/bus timetable and arrive at the bus stop on time. In Rome I wouldn't do this not because I'm lazy but because there is NO TIMETABLE. Nothing. You just come to the bus stop and you're waiting. Maybe something will come or maybe not. 

AUTOBUSY Jeśli chciałabym gdzieś się dostać, a miałoby to miejsce w Krakowie, kulturalnie sprawdziłabym rozkład jazdy autobusów/tramwajów, a następnie jeszcze kulturalniej przybyłabym na przystanek o wyznaczonej porze. W Rzymie to by się nie stało, bo tu nie ma rozkładów jazdy. Przychodzę sobie radośnie na fermatę i czekam. Być może autobus przyjedzie, a być może nie. Życie w Rzymie zapewnia mi niespodzianki na każdym kroku.


PIAZZA LIFE What I love about Rome is its nightlife - but I don't mean clubs, I mean piazzas. All the Roman (and not Roman) people gather at the big piazzas or cafes near them and they just lead their life. I love it so much more than sitting in steamy discos. You can have a gelato (for the 10th time during one day) or a piece of pizza or you can chill out and watch people passing you. 

ŻYCIE NA PLACU Kocham rzymskie nocne życie - nie chodzi mi tu jednak o kluby, ale o place. Wszyscy Rzymianie (i nie tylko) zbierają się na Campo dei Fiori, Trastevere, Piazza Venezzi i  tam spędzają sobie wieczory. Jest to nie tylko milsza opcja ( w porównaniu do dusznej dyskoteki), ale i bardziej ekonomiczna. Na placu sobie można zjeść loda (dziesiątego danego dnia) albo kawałek pizzy lub po prostu, usiąść na schodkach i obserwować ludzi.


That's it. Rome is indeed crazy but it's beautiful. All those perfect imperfections about it make you just more relax and easy-going. So what you don't know what time your bus comes? It doesn't really matter as long as you see, you see Rome.

To wszystko. Rzym jest rzeczywiście szalony, ale w tym swoim szaleństwie piękny. Jego doskonałe niedoskonałości sprawiają, że można trochę "poluzować", zrelaskować się. Co z tego, że nie wie się, o której przyjeżdza upragniony autobus? To doprawdy mało ważne, kiedy widzi się, widzi się Rzym.

164 komentarze:

If you can't see your comment or my answers click 'Load more' :) / Jeśli nie widzicie wszystkich komentarzy albo moich odpowiedzi, kliknijcie w 'Load more' :)

8/7/12

From Rome with love part II


Spending time here, in Rome, seems to be just too good to be real. It' like - you wake up and from the very first seconds you lead this perfect, so weirdy perfect, life - you drink cappuccino in the bar near your appartment, eat some biscotti and you're off to school where you learn so many things. And then, when you're walking back home, everybody smiles to you (which is even more weird), you eat some pizza and finish with the perfect mix of gelati flavours: bacio and lampone. And then you're back in your appartment, ready to do some homework and work with your Italian Vogue. In the afternoon it's time for wandering the streets, you pass Piazza Venezia, Fontanna di Trevi, Piazza di Spagna and then you just lose your way to discover the most adorable places in the city. In the evening though, you go running with Gnarls Barkley in your headphones (and he's screaming "ruuun!" to the rhytm of the music to make you maltreat your legs even more) and while you're stretching in a very awkard way you have the view of lightened Colosseo in front of you. 
La dolce vita? Just give me Gregory Peck. But seriously, that's what I've been doing for the past one and a half week. Scary, scary, scary.

Spędzanie czasu w  Rzymie wydaje się zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Zrywasz się rano i już z pierwszą sekundą wiedziesz to perfekcyjne, tak dziwnie idealne, życie - rano wypijasz cappuccino w barze za rogiem, jesz biscotti i biegiem przemierasz rzymskie uliczki, żeby dostać się do szkoły. Kiedy idziesz już do domu, wszyscy obdarzają cię uśmiechem (to jest nawet dziwniejsze), potem zamiawasz kawałek pizzy, aby potem zakończyć rytuał żywieniowy wielką porcją lodów o wybitnym miksie smaków - bacio i lampone. Jesteś już w domu, masz chwilę, aby powtórzyć lekcje i popracować nad pięknym włoskim Vogue'iem. Po południu wybierasz się na "wycieczkę krajoznawczą" (i "ludzioznawczą"), mijasz Piazza Venezię, Fontannę di Trevi, Schody Hiszpańskie, a potem gubisz się (już umyślnie!!!), aby odkrywać te najpiękniejsze zakątki miasta. Wieczorem natomiast, w ramach projektu autodestrukcji, idziesz pobiegać, a w Twoim słuchawkach  Gnarls Barkley krzyczy "ruuuun!" w rytm piosenki, zachęcając Cię przy tym do całkowitego zmaltretowania Twoich kończyn dolnych. Przechodzisz następnie do tej mniej męczącej części aktywności fizycznej, czyli rozciągania. I myśl, że jest to bardzo nieudolne i pokraczne rozciąganie, rekompensuje Ci widok oświetlonego w nocy Koloseum.
La dolce vita? Jeszcze tylko Gregorego Pecka mi tutaj brakuje. Ale tak już na serio (chociaż i tak wiecie, że chyba nigdy nie będzie tu na serio) - żyję sobie w taki oto sposób już od ponad tygodnia i jedyne, co mi się ciśnie teraz na usta, to PRZERAŻAJĄCE.



The bridge just in front of the Castel Sant'Angelo - some days ago I watched here the new Woody Allen's movie "To Rome with love". I just need to mention two things: 1) I want to congratulate myself since I understood more than 90% of the dialogues (in Italian) - that means I don't have to cry over my language level. 2) Watching a movie in Rome about Rome was just a priceless experience (even though I paid four euros for the ticket) and during it I played with myself (that's what weirdos do) a little game - guessing the Rome spots from each scene. I did pretty well.

Most przy zamku św. Anioła - to tutaj kilka dni temu oglądałam nowy film Woody'ego Allena "To Rome with love". 1) Chcę tu sobie serdecznie pogratulować, bo zrozumiałam 90% dialogów, a więc nie jest ze mną tak źle. 2) Samo oglądanie filmu o Rzymie w Rzymie było bezcennym doświadczeniem (chociaż bilet kosztował cztery euro), a podczas seansu grałam sama ze sobą (dziwaki już tak mają) w odgadywanie miejsc nakręcenia danej sceny.



Here I'm chilling out (with a totally natural pose, duh!) in the park near Castel Sant'Angelo. It's a beautiful place, full of shade (= something you love when it's so hot) and wonderfully green grass. I'm wearing Reserved tshirt and Stylestalker skirt.

Tutaj wypoczywam sobie (w zupełnie naturalnej i bezpretensjonalnej pozie) w parku koło zamku św. Anioła. To piękne miejsce, pełne cienia (= wybawienia podczas upału) i niesamowicie zielonej trawy (nie pytajcie mnie, skąd ta nagła egzaltacja roślinnością). Mam na sobie podkoszulek Reserved i cekinową spódnicę Stylestalker.




I spend some hours studying really really hard with my Vogue, of course. I decided to write down all the words from the articles that I don't know and study them by heart. Who cares that one day I won't be able to tell you the Italian word for "first aid", let's say. I'll always know how to say "the chainy-strap of the bag", though.

Po południa spędzam nad hardą nauką, ale żeby tak smutno nie było, przyjemne łączę z pożytecznym i powoli tłumaczę artykuły z włoskiego Vogue'a. Co z tego, że kiedyś zapewne polegnę przy jakimś najprostszym słówku, skoro będę wiedziała jak powiedzieć "łańcuch-pasek na ramię od torebki"?


Na pytania pod poprzednim postem odpowiem, jak tylko znajdę troszeczkę więcej czasu! Do zobaczenia! :)

173 komentarze:

If you can't see your comment or my answers click 'Load more' :) / Jeśli nie widzicie wszystkich komentarzy albo moich odpowiedzi, kliknijcie w 'Load more' :)